czwartek, 30 kwietnia 2015

Tycia historia




Jeśli chodzi o słodycze mam ostatnio asertywność mojego starego psa – zeżarł mi kiedyś pół pozostawionego bez opieki tortu urodzinowego, a był to duży wilczur o mordzie wielkiej jak wiadro...
A teraz się zdarzyło, że z weekendu zostało mi trochę tortu kupionego dla młodzieży. Młodzież, o dziwo, tortu nie dojadła, zostawiając trochę mniej niż połowę.
Opierniczyłem go wczoraj rano.
Na śniadanie.
I nawet tak sobie myślałem, że opiszę tę smutną historię na blogu i dam tytuł „Tycia historia”. No wiecie, rozumiecie... nie, że krótka, ale że od grubienia. Takie śmichy-chichy.
Ale okazało się, że ostatnia to śmiała się waga.
Wiosna idzie, potem lato, człowiek zamiast schudnąć i wyglądać tak żeby na plaży nie wzbudzać paniki, to się obżera.
Piszę to, żrąc na śniadanie wafelki i rozmyślam nad ripostami, gdy ktoś walnie mi, że przytyłem.
- Mam grube kości – powiem.
- W brzuchu?
Cholera.
No dobra, palce rozgrzane, można brać się za pisanie SF.
SF twardego jak promieniowanie rentgenowskie.
- Zjedz mnie – mówi ciastko.
Rozglądam się na boki. Alicja kiwa głową, Zając strzyże uszami, Kapelusznik nalewa herbatę, Suseł opowiada historię o trzech siostrach w studni.
Wstałem dziś zdecydowanie za wcześnie.
- I co teraz, grubasie? - pyta puste opakowanie.